Macierzyństwo jest łatwe, lekkie i przyjemne. Wiadomo. Nikogo nie muszę przekonywać. Budzimy się przeważnie koło 9, dziecko spokojnie leży i z wypiekami na twarzy czeka, aż mama się wyśpi. Nie płacze bo ma pieluchę pełną. Nie płacze nawet jak ma brzuch pusty. Wie, że w pierwszej kolejności są potrzeby mamusi, bo przecież bez mamusi nie ma nic. Moją sielankę wychowawczą zakłócają czasem drobne niuanse.
I. Usypiam go. Usypiam go kur** już od godziny, wszystkimi możliwymi sposobami. Oczywiście żaden sposób nie jest łatwy ani lekki, bo przecież mój syn jest ambitnym dzieckiem, a co za tym idzie łatwych i lekkich rozwiązań nie lubi. Opcja przytulenia odpadła już drugiego dnia po narodzinach, także bujam te 7 kg w nosidełku samochodowym (+4 kg). Dodam, że bujam w powietrzu…. Zmordowana w końcu odnoszę sukces. Pokazuję gest Kozakiewicza, a w myślach mówię jak Marcinkiewicz Yes, Yes, Yes !! Z pokoju wychodzę niczym baletnica na czubkach palców i nagle jeb. Nadepnę albo dotknę którejś, z tych grających i świecących zabawek. Czasem wyobrażam sobie jak walę nimi o ścianę, aż nie zostaje nic. Muzyczka gra, a ja zaczynam zabawę, zwaną usypianiem od nowa.
II. Wstaję wyspana, głowa mnie nie boli, a to bardzo rzadkie zjawisko. Myślę sobie to jest ten dzień. Dresy rzucam w kąt, zakładam jeansy, nową bluzę, robię make up, włosy myję suchym szamponem – bez przesady, to nie święto żeby myć je nagle tradycyjną metodą. Zakładam bransoletki, pierścionki, kolczyki…ok, wyglądam już jak choinka. Budzi się Milo, cała w skowronkach do niego lecę, gadamy chwilę gu gu, ga ga. No spoko synek, rozumiem, głody jesteś. Robię butelką, nade mną tęcza, pode mną dróżka ze Skittelsów. On się uśmiecha, je ze smakiem, odbijamy, znowu się uśmiecha, co za słodki berbeć, myślę. I nagle bełt. Zarzygana szyja i czarna bluza, on się uśmiecha i bezczelnie mówi „I po co się wygłupiałaś mama?” Oczywiście nie mówi tego, ale ja wiem, że tak myśli. Nikt mnie nie sprowadza bardziej na ziemie niż pierworodny.
III. Milan od małego lubi prędkość. Prędko musiał zjeść, prędko musiał na ręce, prędko potrzebował uwagi, a już najprędzej to musiał jeździć. Całe szczęście gdziekolwiek jedziemy najpierw musimy pokonać 50km autostrady. Wycieczki fajne są…do czasu kiedy nie wjedziemy do miasta, zwolnimy poniżej 50 km/h, nie daj boże staniemy w korku, a już najgorzej na światłach. Zaczyna się ryk i lament. Zamiast baby on Board powinnam mieć napis „Przepuście mnie nie mogę zwolnić! Jadę z dzieckiem!”
IV. Robię mu samolocik. On taki szczęśliwy, ja taka szczęśliwa. Cieszymy się jak dzieci, on w sumie jest dzieckiem. Ślina delikatnie leci na mnie, ale przecież ślina mi nie straszna, bluza też nie od Chanela żeby się spinać. Fajnie jest. Samolot schodzi do lądowania dać mamie buzi, nie to żeby sam z siebie chciał. Mama trochę wymusza. Nagle Panie pilocie dziura w samolocie…i zwraca mi w twarz połowę kolacji.
Zapomniałam, że pilot ma refluks. Koniec lotu.
V. Jesteśmy na spacerze, wchodzę do sklepu na szybkie zakupy. Jakże bym śmiała wejść na konkretne zakupy. Łapię kilka rzeczy, przemykam między półkami, już prawie jestem przy kasie…ryk. Ryk tak donośny jak przy szczepieniu. Ok synu, rozumiem. Nie jesz pieczywa, nie jesz papryki nie będziesz stał w kolejce żeby to kupić. To zrozumiałe. Mama nie pomyślała. Wychodzimy. Przepraszam.
To takie drobne niuanse w naszej codziennej sielance.
zdjęcie źródło: www.pixabay.com