Fajnie jest na tym macierzyńskim, serio. Kasa, fejm, spacerki, ciepłe kapcie, Doktor House na Fox HD, no i byłabym zapomniała…dziecko 24h/7dni w tygodniu. Jego pampersy, jego nocne karmienie, jego płacze i cudowne, jeszcze nieświadome uśmiechy. Z mego dotychczasowego, 8 tygodniowego doświadczenia wynika, że mój cudowny syn Milan, wybitny umysł swoją drogą, nieustannie potrzebuje uwagi i rozrywki. Nie mówię, że idzie zwariować, ale czasem jest niebezpiecznie blisko…(możliwe też, że mam predyspozycje)
Jest parę rzeczy, które robię żeby nie zbliżać się do granicy wariactwa i skutecznie poprawić sobie humor.
I. Kawa. Codziennie rano wstaje z uśmiechem na twarzy, leniwie się wyciągam, patrzę przez okno i myślę „to będzie cudowny dzień”. Co zazdrość was zżera? Bez jaj, daliście się nabrać. Wstaje obudzona głośnym płaczem, ledwo przytomna zapierdzielam do kuchni, nie – nie po latte macchiato z pianką i cynamonem, po butelkę z mlekiem dla Księciunia. Jak już usatysfakcjonuje syna, zajmuje się sobą. Funduję sobie dobrą kawę z ekspresu ze spienionym mlekiem, w ulubionym błękitnym kubku i jestem gotowa na kolejny dzień pod rządami Milana. Ale żeby nie było za słodko, łapie parę łyków i resztę piję już w biegu, przeważnie jak jest zimna.
II. Sex. Dużo sexu. Bitch Please. Znowu daliście się nabrać 😂😂 Niby kiedy ?!!
III. Wanna. Ciepła woda, pachnące olejki eteryczne, świeca zapachowa, lampka wina, książka w dłoni… Spokojnie, nie załamujcie się nad swoim marnym losem, jeśli tak nie macie. Tak było kiedyś. Teraz wystarcza mi ciepła woda i butelka mineralki albo mocna kawa, żebym pomyślała, że złapałam Pana Boga za nogi. Czasem dorzucę waniliowe kuleczki z Rossmana. Niestety książki poszły w odstawkę. Trochę przez Was szczerze mówiąc. Kiedyś muszę te posty pisać. W wannie na telefonie idzie nie najgorzej.
VI. Piszę. Pisanie to dla mnie fun. Niekoniecznie ucieczka od codzienności, bo w końcu piszę o tej cudownej, śmierdzącej pieluchą codzienności (swoją drogą liczyłam, że te kupy dłużej będą bezwonne…) Wierzę, szczerze i gębko wierzę, że przyjdzie taki czas, kiedy znowu będę miała do powiedzenia dużo innych ciekawych rzeczy. Kiedyś. No możne trochę później niż kiedyś…
V. Olewam resztę. Do przyjścia męża nie spinam się z niczym. Nie narzucam sobie listy prac domowych. Skupiam się na Młodym i niekończącej się liście jego potrzeb. Żadnej presji brudnej podłogi i zakurzonych półek, dla niego jestem na 100 %. Macham grzechotkami, mówię w jego języku, tańczę jak mi zagra.
VI. Maluję usta. Czasem wieczory u nas w domu to dzika jadka, mała wojna domowa. My vs. Milan. To nic, że codziennie chodzę w tych samych leginsach, albo dresie. Nie ważne, że włosy częściej myję suchym szamponem niż zwykłym. Nie istotne, że moje paznokcie zapomniały co to manicure. Who cares?! Może to się wydać infantylne, ale na te wyjątkowe wieczory maluje usta na czerwono i jestem gotowa na tą krwawą rzeź. Dobra mamuśka możne i jesteś zajechana, ale moc ewidentnie jest z tobą. Milan gdyby potrafił mówić na bank śpiewałby „You’re so sexy, sexy, sexy…”
VII. Tańczę i śpiewam, z synkiem na rękach. Szalejemy miedzy matą, bujawką i walającymi się zabawkami. Obecnie przerabiamy nową płytę Johna Newmana. Polecamy. Taniec idzie płynnie, śpiewanie do dupy. Dlatego robię to póki Milo nie potrafi jeszcze powiedzieć. „Mama cicho”
VIII. Dziękuję. Dziękuję Bogu, że nie mam trojaczków. Myśl, że inni maja gorzej jest pokrzepiająca.
Wiecie, że czasem skrycie myślę o bliźniakach ?….to przez te czerwone usta, za dużo mocy.