Kiedyś moja walizka urlopowa wypchana była 6 parami niewygodnych butów, sukienkami, plastikową i metalową, ale za to jakże elegancką i dostojną biżuterią, górą kolorowych kosmetyków i kusych, wrzynających się widomo gdzie fatałaszków. Fantazjowałam, że na wakacjach będę wyglądać jak blogerki modowe, tymczasem zawsze kończyłam jak uboga krewna cioci Lili z Grójca.
Z czasem odkryłam druzgocącą prawdę i doszłam do wniosków, które zmieniły wszystko. Otóż okazało się, że moje wyobrażenia na mój temat są w chuj dalekie od rzeczywistości. Oczami wyobraźni widziałam się dumnie kroczącą po nadmorskiej promenadzie, w zwiewnej sukni z najnowszej kolekcji kogoś tam, stylowym, słomkowym kapeluszu oczywiście tylko pod warunkiem, że akurat był modny w danym sezonie i z rozwianym lekko pofalowanym włosem, wyglądającym naturalnie, a w rzeczywistości układanym godzinę. Kiedy tak zgrabnie kroczyłam w niewygodnych sandałkach na obcasie, robiąc przy tym ósemki biodrami, drobinki złota na moim nabalsamowanym, słodkim balsamem ciele, oślepiały przechodniów, a za mną unosiła się woń mieszanki urzekającej fasoli tonka, ekscytującej gruszki, egzotycznej paczuli i figlarnej wanilii. Z naciskiem na FIGLARNĄ wanilię.
Tak widziałam się przed wakacjami, natomiast będąc już na wakacjach po promenadzie dreptałam przeważnie w birkenstockach najbardziej aseksualnych klapkach świata, ale też najwygodniejszych. Niestety śmierdzących po kontakcie z wodą, co akurat miało miejsce w przypadku moich. Do tego podarte shorty, przepocony t-shirt, nogi bez brokatu bo o ile lubię gofry, o tyle balsamować się nie lubię. Włosy pełne plażowego piachu zawsze spięte aby mi się do spoconych placów nie przyklejały. Z makijażu to preferuję 10 warstw kremu z filtrem, bo opaleniznę kocham, ale słońca się boję, co nie idzie w parze.
Podsumowując w moich wyobrażeniach jestem zwiewną romantyczna nimfą, muzą Woodego Allena wyglądającą zawsze świeżo i kwitnąco. Tymczasem w rzeczywistości bliżej mi do spoconej flądry w birkenstockach, a splendoru dodają mi jedynie rzęsy za 150 zł, które zakładam u Moni w sezonie wiosenno letnim, aby dodać sobie 10 punktów do atrakcyjności.
Po 30 latach żywotu i zabierania na wakacje biżuterii, torby kosmetyków, prostownicy, szpilek zrozumiałam, że nie jestem i nie będę nimfą. Jestem na to zwyczajnie za wygodna, za leniwa i naprawdę mam w głębokim poszanowaniu modę, rozwiany włos, make up, kuse ciuchy i niewygodne sandałki na obcasie z pomponikiem. Dodatkowo jestem obecnie także mamą i bardziej niż o słomkowym kapeluszu muszę myśleć jak często przewijać dziecko w słoneczny dzień aby mu się tyłek nie odparzył.
Bycie mamą i wagowe ograniczenia narzucone przez linie lotnicze zmusiły mnie wręcz do przejścia na minimalizm – 2 sukienki (robię to tylko z szczerej i głębokiej miłości do męża), 2 pary shortów, długie spodnie, parę t shirtów, bluza, koszula i jestem spakowana. Resztę mojej walizki zarezerwował siebie syn kochany.
W tym momencie pewnie wszystkim się wydaje, że zmierzam do tego jak zmieścić 2 tiry samych niezbędnych rzeczy dla dziecka do 1 walizki. Otóż nie, mój problem rozchodzi się zupełnie gdzie indziej. Chodzi o to, że przecież gardzę już śniadaniami hotelowymi, białym pieczywem, jajecznicą od kur klatkowych i słodkimi pysznymi goferkami, które kiedyś były największą atrakcją wyjazdu. Aktualnie rozpiera mnie radość na samą myśl o aneksie kuchennym, który będziemy mieć w wynajętym apartamencie, co podkreśla tylko fakt, że w mojej głowie zaszły już bardzo poważne i niepokojące zmiany.
Zatem pomijam pierdyliard gadżetów typu książeczki, klocki, samochodziki niezbędnych do normalnego funkcjonowania pierworodnego. Moją główną uwagę skupiają gadżety kuchenne. I jak pewna jestem, że blender to podstawa mojego funkcjonowania na obczyźnie, tak zastanawiam się czy kmin rzymski, cynamon, kurkumę to brać ze sobą czy kupić na miejscu.
Jak widać stoję przed dylematami tak życiowymi i ciężkim, że zamiast pakować walizkę, z którą syn mój chodzi po domu od 3 dni, piszę post i rozważam.
Co z orzeszkami? Nasionkami? Co z komosą, sorgo i kaszą jaglaną ? Brać z Polski czy kupić na miejscu?
I nie martwię się wcale, że kostium kąpielowy nie doszedł i już nie dojdzie, że w Calzedoni nie ma już czerwonego, który sobie wypatrzyłam wcześniej, że migrena meczy już 6 dzień. Nie, tym się nie martwię. Sen z powiek spędza mi fakt, że wciąż nie wiem czy brać płatki jęczmienne i ile garnków będzie w aneksie.
Jestem otwarta na sugestie i propozycje. Liczę na wsparcie.
Pozdrawiam,
rozdarta flądra w bircenstockach
zdjęcia pochodzą z https://pixabay.com/
Najnowsze komentarze