Kochałam moją niezależność tak jak kocha się noce bez sryliarda pobudek i sikanie w samotności. Jak teraz kocham ciepłą kawę, zrobione paznokcie, czyste ubrania i pełną wypłatę na koncie. Planowałam 2 dzieci, mieszkanie z dużym tarasem, mały kredyt i dalekie podróże. Domu nigdy nie brałam pod uwagę, pielenie ogródka i wyrywanie chwastów interesowało mnie tyle co kurs lempiri i smak pieczonych larw jedwabnika. Dlatego mieszkanie było spełnieniem marzeń, a sympatyczna Pani Zosia z mopem co środę jego dopełnieniem. Chciałam zobaczyć świat i nigdy nie przestać bujać w obłokach.
Planowałam tak wiele. A potem urodziłam dziecko i chuj strzelił w moje plany i życiowe założenia
Nie wiem kiedy to się stało. Raczej nie w czasie tych nocy kiedy Milo budził się co godzinę. Raczej też nie wtedy kiedy usypiałam go bujając w nosidełku samochodowym, robiąc jednocześnie liczne odciski na rękach, łamiąc kręgosłup i śpiewając „aaaa kotki dwa szare bure obydwa” x 625265876268 bo nic innego nie znałam i w sumie do dziś nie znam. Pewnie też nie wtedy kiedy całymi dniami nosiłam go płaczącego na rękach, zapominając o umyciu zębów, śniadaniu, obiedzie i ubraniach innych niż piżama.
Zapragnęłam trójki. Nie trójki psów. Nie trójki kotów, chomików, szynszyli czy płazów, gadów czy stawonogów. Zapragnęłam trójki dzieci. Mając pełną świadomość, że każde z nich może być zasilane tą samą magiczną, pozaziemską i absolutnie niewyczerpalną mocą co Milan i należeć do grupy dzieci z mniejszą potrzebą snu.
I zapewniam, że nie wpadłam na ten pomysł dlatego, że w czasie ciąży i pół roku po porodzie miałam cerę równie zajebistą co Aniołki Victoria Secret, a obecnie znowu przypomina wyspę wulkaniczną (wulkan aktywny) i świeci nawet w ciemności. Już na pewno nie dlatego, że moje piersi spadły piętro niżej i rozmiarowo przypominają 5 obranych truskawek, rozsypanych na stole.
Nie lubiłam być w ciąży. Przez pierwszy trymestr z pełnym przekonaniem powtarzałam, że umieram i że miną lata świetlne nim zdecyduje się na kolejną ciążę, w drugim trymestrze godzinę od powrotu z pracy byłam już nieprzytomna, a w trzecim budzona kopniakami wstawałam koło 3 w nocy i robiłam mężowi śniadanie, obiad do pracy.
Mimo wszytko zapragnęłam dużej wesołej, piszczącej, krzyczącej, głośnej rodziny. Z tymi wszystkimi problemami, wydatkami, kłótniami, refluksami kolkami, zimnymi nóżkami, skarpetkami itp. Ale też z tymi rozśmianymi oczami, z uśmiechami, przytulasami, zaślinionymi całusami, jedzeniem na ścianie, telefonem w kiblu, kupie na szczebelkach łóżka.
Nie chcę już mieszkania. Porzucam wygodę, brak trosk o dach, ogrzewanie i przeciekające rynny, na konto dużego podwórka, z basenem, huśtawką i trampoliną, na której trójka moich dzieci będzie szalała, aż z Bożą pomocą w końcu rozładują im się baterie.
Nie muszę już zobaczyć każdego cudu świata i zrobić sobie selfie przy każdej napotkanej palmie. Jeszcze nie tak dawno moim głównym zajęciem na plaży było leżenie, czytanie, popijanie, zmienianie boków, dbanie o równomierną opaleniznę, której i tak nigdy nie miałam. W tym roku pierwszy raz moim głównym i jedynym zajęciem było łapanie, zabawianie i proszenie:
Nie synuś nie jedz piachu.
Miluś nie jedz piachu.
Milo nie jedz tego.
Nie żryj piachu.
A zresztą…. smacznego. Tylko petów nie jedz, mamusia sprawdzi w pieluszce.
I szczerze, czułam szczęście. Tak, mimo piachu w dupie, staniku, oku, włosach i buzi czułam się szczęśliwa. Po jakimś czasie byłam zmęczona, znużona, lekko zirytowana ale wciąż szczęśliwa, że mogłam pokazać mojemu synkowi morze, plaże i robić zamki z piachu które, on z radością burzył.
Czasem zastanawiam się co ze mną nie tak. To wszytko bywa takie ciężkie, a ja masochistycznie wciąż chcę więcej. Co drugi dzień od niewyspania pęka mi głowa i walczę o przetrwanie. I mimo wszystko wciąż chcę więcej. W niedzielę rano nie myślę już żeby iść pobiegać, tylko pluskam się w brodziku z przewrażliwionymi mamami, które mimo, że woda sięga do kolan najchętniej wsadziłyby dzieci do pontonu, a pod kółko założyły kapok, ale i tak lubię to. Widzę ten jego uśmiech, najszczęśliwsze oczy świata, za chwilę lament bo nie pozwalam mu się bawić szczotką do kibla czy telefonem i lubię to.
Pod koniec dnia nie pamiętam już tych krzyków, fochów i dramatów. Kiedy resztkami sił doczołguje się do łóżka, przed oczami mam jego uśmiech, pół jedynki, obślinione śpiochy i znowu czuje te szczęście.
W czasach, w których modny jest egoizm, jedno dziecko, dieta bezglutenowa, torebki po parę tysięcy i pokemony, ja zwyczajnie chcę być mamą najszczęśliwszych dzieci na świecie.